Możesz zapytać, kiedy strach przed bólem staje się zaburzeniem. To wtedy zaczyna wpływać na życie danej osoby na poziomie społecznym, osobistym, zawodowym lub rodzinnym. Kiedy strach, który rozwija się u danej osoby, jest tak intensywny, że unika ona wykonywania jakiejkolwiek czynności z obawy przed wypadkiem, który przyniesie ból.
Mnie pomogła po prostu akceptacja faktu, że na pewne rzeczy nie mam wpływu. Koncentruję się na tym co mogę zmienić, a nie na tym co może mi się przytrafić. Nie wierzę w życie po śmierci, ale mnie ona nie przeraża. Najwyżej mnie nie będzie, no to czego mam się bać :) Jeżeli coś jest w zaświatach no to fajnie.
To jest wynik trzymania kontroli za wszelką cenę i w ogromnym napięciu. Sumując, osoba która boi się że np. skoczy pod pociag i czuje wręcz przymus zrobienia tego a dodatkowo łazi w okolicy torów kolejowych aby to sprzwdzić - nie zrobi tego, nie chce i nie ma predyspozycji
cash. "To powoduje, że żyjemy w grzechu, niezadowoleniu i cierpieniu. Jesteśmy niewolnikami demona. Ten strach może zabrać tylko Chrystus" - mówi Tomasz Budzyński. Piotr Kosiarski: Słyszałem, że w jednej z krakowskich wspólnot neokatechumenalnych zmarł młody mąż i ojciec. Rodzina przeżyła jego śmierć bardzo boleśnie, ale jednocześnie z nadzieją i pokojem. Takie doświadczenie różni się od tego, jakie znamy z większości pogrzebów. Tomasz Budzyński: Ja od dwudziestu paru lat jestem na Drodze i byłem na paru pogrzebach braci. To prawda, że dość mocno się one różnią od zwykłych pogrzebów. Panuje kompletnie inny nastrój, że się tak wyrażę. To robi ogromne wrażenie na ludziach spoza Drogi. Pamiętam jak po pogrzebie mamy mojego brata ze wspólnoty jakaś pani powiedziała do drugiej, że na takie pogrzeby to ona może chodzić codziennie. Ale dlaczego? Na pogrzeby? O co chodzi? Przecież pogrzeb z natury nie jest czymś przyjemnym, chowają człowieka do grobu, jest śmierć. Ludzie w ogóle boją się pogrzebów. Jak byłem mały, to tak miałem. Poszedłem z babcią na pogrzeb, to później całą noc nie mogłem spać, prześladował mnie ten "barokowy karawan" i wypolerowana trumna. Całe to widowisko było dla mnie straszne i traumatyczne. Nie wiem, ale teraz wszystko się zmieniło. Tu chodzi o perspektywę życia wiecznego, bo jeżeli tego się nie ma to jest tylko rozpacz. Wierzymy, że śmierć nie jest końcem tylko przejściem. Ta kobieta, nie będąca na Drodze, paradoksalnie zetknęła się nie ze śmiercią tylko z jakąś potęgą życia. Ona chce chodzić na takie pogrzeby! To przez formację? Droga neokatechumenalna oparta jest na trójnogu Słowo-Liturgia-Wspólnota. Wspólnota czyli miłość. Spotykamy się dwa razy w tygodniu, czasem częściej. Wiara rodzi się ze słuchania, w czasie liturgii słuchamy Słowa Bożego i dzielimy się tym z braćmi. Droga neokatechumenalna kładzie duży nacisk na przeżywanie tajemnicy paschalnej - pamiątki zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Można nawet powiedzieć, że żyjemy od Paschy do Paschy. To jest najważniejsza liturgia w roku i przezywamy ją bardzo uroczyście, do samego świtu. To jest eksplozja radości! Tańczymy i śpiewamy, bo Chrystus Zmartwychwstał! Przyjdź, zobacz i ciesz się z nami! Zgoda, ale to nie zmienia faktu, że ludzie wciąż umierają. Dzisiejsza kultura, w której żyjemy, ma w ogóle problem ze śmiercią i cierpieniem. Szpitale i cmentarze są dziś budowane daleko za miastem. Kiedyś pogrzeb szedł przez środek miasta, dziś chyłkiem i w pośpiechu wyprowadza się zmarłego jakby to był jakiś wstyd. Pamiętam jak zmarł mój ojciec, dostaliśmy rano telefon ze szpitala, że zmarł i zaraz tam pojechaliśmy, a ojciec leżał na szpitalnym łóżku w czarnym foliowym worku. To był dla mnie szok! Nie było mowy, żeby czuwać przy nim, bo kazali nam szybko wychodzić. Kiedy zmarł mój teść, a stało się to w domu, to nie śpieszyliśmy się aby ich powiadamiać. Mieliśmy czas do wieczora aby się modlić i czuwać przy jego ciele. To było bardzo głębokie doświadczenie, w którym brały udział nasze małe wtedy dzieci. U naszych południowych sąsiadów Czechów, jest mnóstwo nie pochowanych ludzi, zwłoki leżą w prosektoriach i nikt po nie się nie zgłasza. Tam musi być ta - jak oni to mówią - "pohoda" ale co to za "pohoda" jak ci jakiś bliski nagle umiera? Nie dość ci narobił kłopotu, że umarł to jeszcze kolejny stres z pogrzebem? Takie są fakty, czytałem o tym w bardzo ciekawych reportażach Mariusza Szczygła "Gottland" i "Zrób sobie raj". Ale śmierć i cierpienie przywołują człowieka do jego prawdziwych wymiarów i wyrywają nas z tej kompletnej alienacji. To rodzi podstawowe pytania o sens życia, o sens cierpienia, a to jest bardzo dobre, bo niektórzy myślą, że życie ,w którym jest cierpienie nie ma sensu. Problemem tak naprawdę nie jest sama śmierć, która nadejdzie czy tego chcesz czy nie, prawdziwym problemem człowieka jest strach przed śmiercią. To właśnie sprawia, że jesteśmy niewolnikami demona. Z tego strachu może nas wyzwolić tylko Jezus Chrystus. W czasie X Zjazdu Gnieźnieńskiego mówiłeś o swoim obrazie Boga sprzed nawrócenia - surowy sędzia, na którego względy trzeba sobie zasłużyć. Jak myśli o śmierci człowiek, który wierzy w takiego Boga? Zostałem wychowany w "religijności", która z chrześcijaństwem miała niewiele wspólnego. Wmawiano mi, że na wszystko trzeba sobie zasłużyć, a zbawienie zależy od naszych zasług. Nigdy nie słyszałem Dobrej Nowiny, że Chrystus kocha grzesznika i zbawił człowieka za darmo! Wciąż powtarzano mi, że trzeba sobie zasłużyć na niebo, a św. Mikołaj przynosi prezenty tylko grzecznym dzieciom. Ten moralizm jest jakąś karykaturą chrześcijaństwa, gdzie Chrystus jest prawie całkowicie zasłonięty. W swoim domu nie widziałem przykładów wiary chrześcijańskiej, więc wylądowałem na ulicy. Ja prawie odszedłem od Kościoła. Bo jeżeli trzeba sobie na wszystko zasłużyć, to nasza sytuacja jest wprost tragiczna. Śmierć musi być wtedy czymś przerażającym i panuje ciemność całkowita. Niedawno moja siostra ze wspólnoty była na tzw "świeckim pogrzebie". Mówiła, że temu mistrzowi ceremonii wyrwało się "żegnamy się na wieczność". Ja też byłem jeden raz na podobnej ceremonii i był to najsmutniejszy pogrzeb na jakim byłem w życiu. Dobra Nowina, którą usłyszałem mówi, że Pan Bóg kocha grzesznika, że Chrystus umarł za ludzi złych i wstawia się za nami. Wstawia się za mną. Dowiedziałem się o tym dopiero jako dorosły człowiek na katechezach Drogi neokatechumenalnej. Na kazaniach w parafialnym kościele nikt mi tego nie powiedział. Może kapłani też nie słyszeli o Dobrej Nowinie. Dlatego zapraszam wszystkich księży na katechezy Drogi neokatechumenalnej. Mimo że wielu z nich broni się przed tym rękami i nogami. Jeżeli dotąd nie słyszeli, to usłyszą Kerygmat! Jak tak na nich patrzę, to widzę, że są bardzo samotni i czasem kompletnie wyalienowani ze świata, szczególnie ci hierarchowie. Na Drodze nie będą samotni, będą mieli braci, siostry, matki i ojców... Będą mogli podzielić się swoimi problemami i otrzymać pomoc, a przede wszystkim poczują, że są kochani ! Odwagi! W perspektywie chrześcijańskiej każdy grzech jest śmiercią, a jednak zdecydowanie mniej boimy się grzeszyć, niż umierać. Każdy z nas ma permanentną skłonność do zła i dopóki Duch Święty w nas nie zamieszka, ta skłonność będzie się pojawiać. Myślę, że jak człowiek zaczyna się nawracać, to pojawia się bojaźń Boża. Myślę, że nie polega ona jednak na strachu przed tym, że Bóg weźmie pas i nam przywali. To chyba coś zupełnie innego. Ja kiedyś w ogóle nie widziałem wielu swoich grzechów, byłem jak ślepy. Dziś powoli zaczynam dostrzegać to, że jestem zdolny do popełnienia wszystkich grzechów. A więc niechęć do grzechu powinna wynikać nie tyle ze strachu przed Bożą karą, ile bardziej z miłości do Boga. Myślę, że to jest trochę tak, jak z miłością. Jeśli się kogoś kocha, nie chce się mu sprawiać przykrości. To jest jasne jak słońce. Choć nie jest to do końca trafne porównanie, bo chyba Bogu przykrości sprawić się nie da, podobnie jak nie da się Go obrazić. Wspomniałeś, że strach przed śmiercią to kłamstwo demona. Niestety wielu ludzi wciąż bardziej koncentruje się na tym kłamstwie niż na Dobrej Nowinie. Codziennie są pokusy i dlatego codziennie trzeba się nawracać. Ja jestem grzesznikiem. Codzienne nawracanie się jest ważne, ale w Twoim życiu miał miejsce olbrzymi zwrot. Jak to się stało, że punk postanowił pójść na katechezy Drogi neokatechumenalnej? Żeby się zmienić, trzeba doświadczyć pewnych "bankructw". Jak człowiek jest młody i zdrowy, to jest zadowolony. Ale jak się zaczyna poważne życie, w tym trud, choroby i cierpienie, człowiek w swojej pysze maleje i zaczyna szukać prawdziwego sensu życia. I nagle widzi, że jego życie, które do tej pory uważał za dobre, wcale dobre nie jest. Ja miałem szczęście, że spotkałem ludzi, którzy mi pomogli. Byli to kapłani z zakonu paulinów. Jeden z nich zaproponował mi, żebym posłuchał katechez neokatechumenalnych. Poszedłem i usłyszałem Dobrą Nowinę, po raz pierwszy w życiu. Uważam, że aby stać się chrześcijaninem to najpierw trzeba chrześcijanina spotkać. Co takie doświadczenie zmienia w życiu? Absolutnie wszystko. Jeżeli usłyszysz, że jesteś kochany przez Boga, to możesz zacząć kochać innych. A kochać innych to znaczy służyć. Żyć na nowo! Właśnie dlatego to doświadczenie zmienia wszystko. Z egoisty zaczyna powoli rodzić się nowy człowiek, który może tracić swoje życie dla innych i być zadowolonym! To dzieje się nie własnymi siłami, tylko Duch Święty to sprawia. Wszystko niby takie samo, a nagle wszystko zakwitło! Tomasz Budzyński - polski muzyk rockowy, malarz i poeta. Wokalista zespołów Siekiera, Armia, 2Tm2,3 oraz Budzy i Trupia Czaszka. Nagrał także solowe płyty. Żonaty, ojciec dwojga dzieci Piotr Kosiarski - redaktor portalu Autor cyklu Film na weekend i Ojcostwo. Sport ekstremalny. Prowadzi bloga Mapa Bezdroży
Zapis czarnych skrzynek nie odkrył prawdy o katastrofie smoleńskiej, ale odsłonił inną, może ważniejszą, przejmującą prawdę o umieraniu. Wiele osób mogło poczuć silną konfuzję, czytając w zapisie rozmów poprzedzających katastrofę smoleńską słowa wykrzykiwane przez pilotów w chwili śmierci. Zaskoczeni i skrępowani, a może nawet zgorszeni mogli być zwłaszcza ci, którzy naiwnie uwierzyli pojawiającym się wcześniej sugestiom, jakoby z kokpitu dobywało się wzywanie osób świętych. Nie byli zdziwieni zapewne czytelnicy Melchiora Wańkowicza, który w relacjach i refleksjach spod Monte Cassino nie pozostawiał złudzeń co do tego, jaki okrzyk wydają na polu bitwy żołnierze trafieni śmiertelną kulą. Czy można się gorszyć, że człowiek zaskoczony przez śmierć, odsłaniającą mu nagle swoje przerażające oblicze, posyła jej soczyste przekleństwo? Nie ma wówczas czasu na wygłaszanie kunsztownych i wzniosłych fraz w stylu: „Dulce et decorum est pro patria mori” (Jak pięknie i słodko jest umierać za ojczyznę) komponowanych zresztą na ogół przez tych, którzy takiej rzekomej ostatecznej rozkoszy nie zaznali. Pilot płonącego i tracącego sterowność samolotu, który roztrzaskał się w 1987 roku w Lesie Kabackim, mając chwilę na ostatnie pożegnanie z kontrolerami lotu, uczynił to najprostszymi, rzeczowymi słowami: „Dobranoc! Do widzenia! Cześć! Giniemy!”. Słowa wygłaszane czy, częściej, wykrzykiwane w chwili śmierci mają jednak dojmującą wymowę nie tylko wtedy, kiedy oddają przerażenie i bezradność zaskoczonego nią człowieka, lecz także wówczas, gdy wyrażają jego myśli, które miał czas poukładać, towarzyszące umieraniu, na które miał czas się przygotować. Niektórzy własną śmierć wręcz przygotowują sami i obmyślają jako ceremoniał zaaranżowany w każdym szczególe, obejmujący także słowa, jakie wygłoszą do najbliższych lub potomnych przed oddaniem ostatniego tchnienia. Te niekiedy przechodzą do historii, a przynajmniej do legendy. Stara katolicka modlitwa nakazuje prosić Boga o uchronienie od nagłej i niespodziewanej śmierci, bowiem przychodząca z zaskoczenia nie daje czasu nie tylko na modlitwę, lecz także na odprawienie obrzędów, niegdyś zwanych bezceremonialnie ostatnim namaszczeniem, dziś określanych mniej definitywnie jako sakrament namaszczenia chorych. Choć w dawnych czasach ludzie umierali bardziej naturalnie i świadomie, zatem lepiej do ostatnich pożegnań przygotowani, to i wówczas nagła śmierć bywała przeznaczeniem wielu, zwłaszcza na licznych polach bitew. A że brali w nich udział jedynie twardzi mężczyźni, można przypuszczać, że głównym składnikiem bitewnego zgiełku były dosadne przekleństwa. Wierna inscenizacja bitwy pod Grunwaldem, która niebawem uczci 600. jej rocznicę, powinna więc obejmować okrzyki, które kłóciłyby się z obecnością dzieci i kobiet na widowni. Wolno się domyślać, że takie też słowa padają z ust sprawców i uczestników wypadków komunikacyjnych, w samochodach jednak nie instaluje się czarnych skrzynek, a zapisy tych wydobywanych ze szczątków samolotów nie są upubliczniane. W Polsce zrobiono wyjątek i przekonaliśmy się, co krzyczą umierający gwałtowną śmiercią. Wiele mogliby o tym powiedzieć ci, którzy przeżyli wypadki i katastrofy. Wątpliwe jednak, aby chcieli przyznać, jakie były ostatnie słowa kolegów, którzy nie przeżyli, a także ich własne przed utratą przytomności. Można by też sprawdzić nasuwające się przypuszczenie, że kobiety w sytuacjach ostatecznych częściej wykrzykują imiona boskie, tak jak umierająca w wyniku wypadku lady Diana: „My God, what’s happen?” (Mój Boże, co się stało?). Aby zmówić modlitwę lub krzyknąć coś bardziej wzniosłego, trzeba mieć więcej czasu albo być przygotowanym na zbliżającą się śmierć. Słynny okrzyk rzymskich gladiatorów: „Morituri te salutant” był raczej rutynowym pozdrowieniem i oddaniem hołdu imperatorowi niż deklaracją pogodzenia ze śmiercią i przywitania z nią – ta przecież nie była przesądzona nawet wobec pokonanego w pojedynku (cesarz mógł litościwie skierować kciuk w górę). Głośny wyrzut: „Et tu, Brute, contra me?!” skierowany przez umierającego Juliusza Cezara do jednego z dźgających go skrytobójców wyraża raczej zaskoczenie nielojalnością przyjaciela niż samą śmiercią. Kaligula w ostatnich słowach krzyczał do swoich zabójców wyzywająco, a może desperacko: „Wciąż żyję!”. Austriacki następca tronu Franciszek Ferdynand, umierając w Sarajewie po zamachu, który spowodował tak katastrofalne skutki, zapewniał: „To nic”. Śmierć zresztą w środowiskach władców dawniejszych i późniejszych musiała być niejako wkalkulowana w sprawowanie eksponowanej funkcji jako związane z nią ryzyko. Dlatego niektórzy mogli mieć zawczasu przygotowane frazy do wygłoszenia w ostatniej chwili kończącego się życia. Gdy Neron, samobójczo żegnając się ze światem, dzielił się z nim melancholijną refleksją: „Qualis artifex pereo!” (Jakiż artysta ginie!), zawierał w niej nie tylko nieskromną autoocenę, lecz także sugestię, że to ów świat więcej traci na jego odejściu niż on sam. Świata nie przekonał, a czy sam był przekonany – nie dowiemy się już nigdy. Artyści o niekwestionowanej pozycji, których każde dokonanie było za życia z uwagą śledzone, a przekaz wnikliwie analizowany, zapewne czuli presję, że w ostatniej chwili nie mogą powiedzieć nic banalnego. Lecz nawet gdy wygłaszali słowa pozornie proste, nabierały one głębszego znaczenia. Gdy Goethe przed śmiercią zawołał „Mehr Licht!” (Więcej światła!), fraza ta nieuchronnie nabrała metaforycznego sensu. Guy de Maupassant podobno krzyknął rozpaczliwie: „Ciemności, ach, ciemności!”. Beethoven miał zacytować słowa, którymi kończyły się rzymskie komedie: „Plaudite, amici, comoedia finita” (Klaszczcie, komedia skończona). Może najbardziej przejmujące pożegnanie stworzył Mozart, komponując podniosłe, wspaniałe „Requiem” na własny pogrzeb. George Harrison w ostatnich słowach skierował do otaczających go bliskich przesłanie zgodne z całą jego twórczością: „Kochajcie się!” (czyż nie przypomina się beatlesowskie „All We Need is Love”?). Napoleon, który miał na Wyspie św. Heleny mnóstwo czasu, aby przemyśleć mijające życie i nadchodzącą śmierć, gdy ta w końcu nadeszła, wspomniał to, co było mu najdroższe: „Francja, armia, Józefina”. Ale niekiedy wielcy umierający nie ulegają presji patosu chwili i pozwalają sobie na zaskakującą szczerość. Nie mogąc już mówić, ksiądz Tischner na łożu śmierci zdołał jeszcze napisać na kartce o swoim cierpieniu: „Nie uszlachetnia”. Agnieszka Osiecka była bardziej dosadna, opisując swój przedśmiertny stan słowami: „Do dupy”. Kto wie, czy nie jest to bardziej przejmujący i sugestywny wyraz przeżyć umierającego człowieka, więcej mówiący o ludzkim doświadczeniu śmierci niż kunsztowne frazy. Najwięcej o umieraniu powinni wiedzieć filozofowie – Seneka twierdził wręcz, że całe życie filozofa jest rozważaniem śmierci. On sam jednak, mimo że swą własną przemyślał i zaplanował, zadając ją sobie samemu, w ostatniej chwili życia nie miał do powiedzenia nic nadzwyczajnego. Podobnie inny umierający filozof, Sokrates, pouczający w ostatnich słowach rozpaczających uczniów, by nie zapomnieli złożyć stosownej ofiary bogowi Asklepiosowi. Hobbes wyzionął ducha, w którego istnienie nie wierzył, mówiąc o podróży w otchłań ciemności, a więc w pustkę, w nicość. Kant zamknął oczy wraz z krótkim westchnieniem: „Genug” (Dosyć). Hegel ponoć w ostatnich słowach żalił się, że był tylko jeden taki, co go zrozumiał. „Ale i on mnie nie zrozumiał” – dodał zrozpaczony. Natomiast Wittgenstein umierał najwyraźniej spełniony, skoro kierował do potomnych słowa: „Powiedzcie im, że miałem wspaniałe życie”. Może filozofowie wszystko, co mieli do powiedzenia o życiu i śmierci, wyrażają w traktatach, pismach i wykładach, więc nie muszą już w ostatnich słowach obwieszczać niczego doniosłego? Pewnie dlatego Karol Marks, aspirujący do miana wielkiego filozofa, wyganiał zebranych przy jego łożu śmierci i czekających na ostatnie słowa, by zanotować je dla potomności. Krzyczał, że wygłaszanie ostatnich słów jest dobre dla głupców, którzy nie powiedzieli dosyć za życia. A tego, czy refleksje filozofów o śmierci pokryły się z ich osobistym doświadczeniem umierania, nigdy się nie dowiemy. Śmierć jest doświadczeniem intymnym, nawet jeśli dotyczy osób publicznych, więc w dzisiejszych czasach szacunku dla prywatności nie jest tak upubliczniana jak w epokach walk gladiatorów, rzucania chrześcijan lwom, publicznych egzekucji skazańców czy umierania władców w otoczeniu tłumu dworzan. Czy więc nie naruszono tej intymności, upubliczniając stenogram z zapisu czarnych skrzynek feralnego samolotu lecącego do Smoleńska? Zrobiono to, jak wiadomo, w imię odsłonięcia pełnej prawdy o katastrofie. Prawdziwej jej przyczyny zapis z taśm jednoznacznie nie wskazał, ale odsłonił inną, może ważniejszą, a na pewno bardziej przejmującą prawdę o umieraniu. Najbardziej znane i szeroko śledzone umieranie ostatnich lat, będące udziałem Jana Pawła II, też miało niemal publiczny charakter, papież żegnał się ze światem i odchodził z niego dosłownie na jego oczach. Jego ostatnie słowa: „Pozwólcie mi odejść do domu Ojca” były wprawdzie skierowane do najbliższych opiekunów, ale stały się znane wszystkim i przemówiły bodaj do wszystkich. Być może jednak najbardziej znanymi i najdłużej pamiętanymi słowami wypowiedzianymi w ostatniej chwili życia pozostaną te przejmujące i wieloznaczne, które wzniósł Jezus konający na krzyżu: „Elli, Elli, lama sabachthani” (Panie, Panie, czemuś mnie opuścił). „Janusz A. Majcherek jest profesorem w Instytucie Filozofii i Socjologii krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego”. Źródło: Newsweek_redakcja_zrodlo
Skąd się bierze lęk przed śmiercią? „Strach przed śmiercią jest okrutniejszy od niej samej” (Publiusz Syriusz) Instynkt przetrwania, wynikający z potrzeby zachowania gatunku, jest siłą napędową każdej istoty żywej. Ludzie i zwierzęta zostali wyposażeni w mechanizm „walcz lub uciekaj”, uaktywniający się w chwili zagrożenia życia. Człowiek jednak, poza strachem w obliczu zagrożenia, odczuwa jeszcze egzystencjalny lęk przed śmiercią. Świadomość własnej śmiertelności narodziła się wraz z wyższymi funkcjami psychicznymi zdolnością do abstrakcyjnego myślenia. Według niektórych badaczy, świadomość ta w znaczący sposób wpłynęła na rozwój ludzkości, leżąc u podstaw kultury i religii. Motyw lęku przed śmiercią, przewija się w pracach filozofów, pisarzy, artystów od zarania dziejów. W psychologii jako pierwszy poruszył ten temat Zygmunt Freud. Zaobserwował on u części pacjentów silny, paniczny lęk przed śmiercią. Zjawisko to nazwał tanatofobią (z gr. Thantos-bóg śmierci, phobsos-strach). Uważał jednak, że lęk przed śmiercią nie mógł być pierwotną przyczyną problemów pacjentów. W nieświadomości nie ma zaprzeczeń i upływu czasu, tak więc nie można w niej umiejscowić śmierci. Ponadto, Freud był zdania, że człowiek tak naprawdę nie jest zdolny do wyobrażenia sobie własnej śmierci. Nawet jeśli próbujemy podjąć się tego zadania, własną śmierć obserwujemy z boku, jesteśmy jej świadkami, cały czas istniejemy. Uznał więc, że lęki pacjentów, są symptomami nierozwiązanych konfliktów z dzieciństwa. Cała działalność człowieka podejmowana jest, aby zaprzeczyć nieuchronności śmierci. Najważniejszą funkcją społeczeństwa w tym założeniu jest ochrona jednostek przed tym lękiem. W tym celu kultura wyznacza role, cele, które odciągają uwagę od śmierci. Ludzie będą bardziej obawiać się śmierci, jeśli będą żyli w poczuciu żalu i niespełnienia. Zatem, aby zmniejszyć lęk przed śmiercią, należy skupić się na chwili obecnej i nie rozpamiętywać straconych szans. Kiedy lęk przed śmiercią zaczyna być stały i zakłóca codzienne funkcjonowanie niezbędna jest odpowiednia diagnoza i leczenie. Chorobliwy lęk przed śmiercią, dotyka około 4% społeczeństwa. Osoby cierpiące na tanatofobię mają tendencję do ciągłego poszukiwania zapewnień, że nie umierają. Badają się ponad normę, poszukują symptomów chorób w Internecie, stosują restrykcyjną, sztywną dietę. Tanatofobii towarzyszy ponadto przekonanie, że chory nie będzie w stanie poradzić sobie z ewentualną chorobą, że ich śmierć będzie bolesna i długa, a także że ucierpią na niej najbliżsi zwłaszcza dzieci. Badania pokazują, że lęk przed śmiercią wzrasta również podczas okresów choroby lub utarty ukochanej osoby. Doświadczają go częściej kobiety niż mężczyźni. Dla obu płci lęk przed śmiercią osiąga szczyt w drugiej dekadzie życia, po czym wykazuje tendencję spadkową, by ustabilizować się na niskim poziomie po sześćdziesiątym roku życia. U kobiet ponadto obserwuje się wzrost lęku przed śmiercią w okresie menopauzalnym. W takim razie jak radzić sobie z lękiem przed śmiercią? Czy możemy go zagłuszyć? Ostatnie badania pokazują, że świadomość śmierci pełni również pozytywną funkcję. Świadomość własnej śmiertelności zwiększa chęć pomagania innym, wpływa na potrzebę dbania o własne zdrowie, a także może stać się motywacją do lepszego wykorzystania życia. Informacje o Autorze Klinika Psychologiczno-Psychiatryczna świadczy usługi z zakresu leczenia depresji, zaburzeń odżywiania się, zaburzeń nerwicowych i lękowych, zaburzeń seksualnych, uzależnień, zaburzeń psychotycznych, zaburzeń osobowości, zaburzeń snu. Pomagamy w budowaniu związku/miłości, bliskich relacji, a także w rozwoju Twojego potencjału. Naszym celem jest stworzenie wszechstronnej pomocy dla pacjentów. Tworzymy zespół składający się z specjalistów (psychiatra, psycholog, psychoterapeuta, seksuolog, endokrynolog, neurolog, dietetyk). Zapewniamy najwyższą jakoś usług i gwarantujemy wykwalifikowany personel. Zapraszamy do umówienia wizyty w SIĘ ONLINE NA WIZYTĘ LUB ZADZWOŃ 22 253 88 88
strach przed smiercia jest gorszy niz ona sama